KIERUNKI ŻEGLUGI
zamiast przedmowy
jeśli już miałbym się szufladkować
to na pewno nieobce mi są
spokój leonarda szaleństwo witkacego
roślinne dusze leśmiana areligie harasymowicza
lampa norwida gołąb na mickiewiczu
lecz i litanie autorów bezimiennych
niemal nie piszących których zetlałe nazwiska
wnoszą jednak w odosobnienie
ślad wzajemności
Czym różni się wydruk od oryginału?
Może niewielką kroplą
upadłą na spojenie stronic.
Łza czy atrament?
O tej porze dnia / roku / życia
niełatwo już odróżnić.
Słowo rozpoczęte czytelnie
rozmazuje się i nie pada...
… czyjś poza czasem
upadły Anioł.
We wklęsłe jezioro menisku.
W głębokie lasy celulozy.
Z lotu nad kartki jałową równiną.
Wsiąka / wsiąkam za nią
w szeregi twoich / moich liter
i nie będzie już / nie ma /
/ nigdy przecież nie było
głupich różnic i podziałów stron
w ostatecznej symetrii kleksa:
zatrzaśniętego zeszytu .
Plamka słońca
W bezruchu kapie
z grzejnika na ścianę.
Jutro rozminą się światy:
o włos osunie się promień.
Pojutrze
będziemy za starzy.
Bezpowrotne piękno:
cholerna niepowtarzalność.
W krysztale czasu
zamknięta trajektoria planety.
Wiersz o kierunkach żeglugi
Sześć jest kierunków
w trzech wymiarach przestrzeni.
A w przestrzeni życia?
Za plecami port
tonie
we mgle oddalenia
– w morzu przeszłości.
Niełatwy widok.
Z lewej już noc,
jak inne łodzie – lepsze życia
biegną po lustrach za horyzont,
z prawej wciąż tli się żar...
Przed dziobem,
w kurtynach półwyspów –
Ogień i Woda.
Tafla rzeczywistej przyszłości
mieni się, bezustannie wyłania…
...jeszcze wysoko
promieniste Oko,
lecz Toń:
odpowiedź nieczytelna.
Balast wiedzy.
Niepewność
wynurzeń.
Z uwięzienia w płaszczyźnie
umknęła myśl.
Wiem:
trzymam ster.
Brakło kierunków,
patrzę w siebie –
w pustce przeglądam się,
nim zmierzch.
Że rozliczenie,
a najlepsze już tam.
Że nie byłem –
a dni zmarnowane.
Że za szczęście –
sprawiedliwa kara.
Dotyka horyzontu.
Widzę sens:
Dom,
w tafli nieba Łódź –
i przymarszczony staniol sreberka.
ROZMOWA
Natłok myśli.
Piętrzą się, brzmią wszystkie naraz,
stłoczone u wąskich wrót. U ust zamarłych,
u oczu porażonych oczywistością.
Epoka otwiera się w krysztale godzin;
jeszcze we wtorek szedłem w deszcz
by iść donikąd, a mżawka osiadała mi
na drgających z napięcia policzkach.
Nie wykrztuszę łatwo tego stanu.
Negatywnego rekordu.
Dna okrutnego wzlotu.
Mżawki płycizna, pustka Plant –
i tylko beznadziei pełnej widoczność.
Strużki latarni. Srebro rynsztoków
w realnej głębi butów i kałuż.
Gorzko - lodowy pocałunek lufy
z niedawno tłumaczonej piosenki.
W głębi ogrodu cienie drzew
jak żagle nieruchomych tkanin.
Przyleganie podeszew – krople dżdżu na asfalcie.
Ciężar drzwi. Chłód posadzek. Cisza.
Nic mi do Ciebie.
Nawet chodzić po wodzie nie potrafisz.
W lustrze świata widzisz tylko
s t a n w ł a s n e j d u s z y,
otacza cię twój własny mrok.
Za pięć szósta, uciekam, pomyślałem
gdy zapłonęło pierwsze światło,
lecz oto od lamp kładły się kręgi bieli...
Człowiek, który podszedł do mikrofonu,
uniósł twarz – i chłód płomyków zadrgał
w wypukłych lodowcach okularów.
Puść lejce. Jesteś spięty. Trwa w tobie chwila,
którą pragniesz zapomnieć, a zarazem ocalić.
To dobrze.
Lecz nie musisz pisać; po prostu patrz.
Na twym sumieniu nie ciąży żadna
pamiętnikarska konieczność. Żaden przymus.
Ułamek sekundy między spojrzeniem, a słowem –
a poprzedzającym słowo pierwszym oddechem –
wypełniła cisza.
Ile czasu trwa nabieranie do płuc powietrza?
Krótko i długo, bo zatrzymany właśnie wtedy
okruch czasu pozostanie już ze mną na zawsze.
– To niezwykły dzień – rzekł. – Dziś właśnie
przychodzi Chrystus i przepędza Szatana.
Na pewno nie M o j e g o .
Nie mów na pewno. Pewność to głos pychy.
W twoim świecie nie ma przecież rzeczy pewnych.
Są! Czas teraźniejszy. Ostateczność istnienia.
Jednokrotność chwili bieżącej
i tej właśnie...
… r o z m o w y? W porządku…
– uśmiech lżejszy, niż zorza. –
Tylko nie zapędzaj się dalej.
Tyle pewności aż nadto wystarczy.
*
Żyłem na wskroś, prostym, a niedoścignionym,
a rozpamiętywanym teraz życiem –
i jakaś cząstka musiała zostać we mnie niezmieniona,
skoro za tamtym stanem tęsknię.
Więc poświęć resztę życia – jego opiewaniu...
Po co? Czy stan taki można komuś dać?
Nie pytaj, jeśli wiesz.
Nie ty. Nie t e r a z.
Choć jeśli usiłujesz, starasz się, to dobrze…
Lecz jakiś wyrzut wypisany masz na twarzy?
Dobrze wiesz.
Wiem. Chciałbym jednak,
żebyś ubrał go w słowa. Jakoś wyraził.
Dobrze. Nabiorę powietrza...
...otóż nie wierzę w cuda!
Nie mogę, ani nie umiem. Nie jestem w stanie.
Ani ja.
Czemu więc je czyniłeś?
Nigdy nie czyniłem cudów – jeśli rozumiesz przez to
łamanie praw raz ustanowionych.
Lecz oszukiwałeś – podmieniając przedmioty?
Wodę, chleb i wino? Jak Sai Baba, albo sztukmistrz?
Sai Babę zostaw. Mów o sobie.
I Łazarz. Przecież wcale nie był martwy!
Ludzka wiara uczyniła cudem pewne realne zdarzenie.
N i e p s u j t e g o.
Sam uparcie dostrzegasz cud właśnie tam,
gdzie innym nie jest objawiony: w samotności.
I nikt nie może lewitować!
Rzeczywiście: t y nie możesz.
Nie określiłbyś tak żadnego, ze znanych ci stanów.
Można jednak unosić się w materialnej przestrzeni –
nie dotykając podłoża?
Oczywiście! Zazdroszczę ludziom, którzy latają –
lecz rozumiem ich lot.
Jest cudowny – lecz nie jest cudem!
I musiałbym chyba cofnąć się umysłowo
do poziomu średniowiecza...
...Mała, nauczycielska p y s z k a?
A jak objaśniłbyś cudowność lotu –
właśnie ludziom sprzed średniowiecza?
Albo – d z i e c k u?
Dobrze. Lecz jeszcze jedno. Przecież poczęcie chłopca
nie mogło się odbyć bez męskiego chromosomu?
Uparcie demaskujesz fałsz – lecz czyj?
Któż kłamał ci o chromosomach?
Mowa była o życiu w czystości.
O ś w i ę t o ś c i godnej naśladowania.
A co będzie, gdy nastąpi rozwój badań
i zostanie odkryty kolejny Całun –
lecz tym razem prawdziwy – materialny ślad?
Wykrztuś wreszcie. Kiedy badanie DNA
wykaże kto był ojcem Chrystusa?
A czyż nie będzie to katastrofa?
A czy dla ciebie byłaby to katastrofa?
Nie. Po prostu upadłby kościelny dogmat, nic więcej.
Czy utraciłbyś przez to wzorzec życia, kierunek?
A może dopiero wówczas mógłbyś
z czystym sumieniem –
u w i e r z y ć?
Nie! To znaczy chyba właśnie tak.
Więc tylko nie psuj innym świata, w którym żyją.
We własnej głowie obal pseudodogmat, nic więcej.
*
Zaraz! A innowiercy?
Nie jesteś innowiercą. Nie patetyzuj.
SZCZEGÓŁY JAWY
W odwróconym czasie
Zerwany mostek unosi się z osuwiska,
kamienie kolejno
wsuwają się na swe miejsca
w powierzchni drogi,
gnijące liście żółkną, zielenieją,
chmarami wzbijają się na drzewa
i miękną wraz z gałęziami
wrastając w pień.
Głazy wtaczają się na osypiska,
przylegają powierzchnie, zarastają szczeliny,
skalny monolit skrywa wężowiska korzeni,
łagodnieje wczepiony szpon…
… drzewo maleje, nieśmiałym pędem
wraca w glebę.
Z ziemi odfruwa
niedostrzegalnie nikłe ziarenko.
Sauny fińskie skrzypią, gadają
Sam na sam ze swym zdrowiem –
a więc i chorobą,
a więc i śmiercią –
wisi człek na wieszaku ramion
pozostawiwszy ortodoksyjną resztę
garderoby i Europy,
sztuka po sztuce.
Poprzeczki w taflach luster
trafnie kadrują
zacofane fragmenty –
kołyszą się dzwony ciała
i łagodnieją
rachityczne kolanka.
* * *
Geometria sferyczna planety
nadaje arktycznym wieczorom
złociście nierealną
powłóczystość –
zachód słońca nie umyka,
spokojnie trwa nad archipelagiem.
W łagodnym przestworzu
ściele się cisza –
rozumiem pojedyncze okrzyki kawek,
gadają deski molo
i szepcze fala
przytulona do policzka granitu.
Szpitalne popołudnie
Mięknie sterylna pustka korytarzy
punktowana psychiatryczną
siermiężnością szlafroków –
blisko kamieniołomów
rdzewiały też maszyny.
W stertach odpadów
leżał sens nieobecności.
Opacznie czytałem negatywy
odkrojonych kształtów,
krawędzi stali –
z otworów przerośniętych trawą
wyzierał brudnawy, lecz rzetelny grunt.
Z obrazów jasnych w ciemne
i znów z jasnych w ciemne
i bez końca tylko z jasnych w ciemne.
Z prześwietlonej bieli obraz szpitala
wynurza się
jak po apokalipsie.
Nie ma już nic,
ustał nawet deszcz.
W ciszy świtu gruchają gołębie.
Innym razem zmiażdżone blachy
wypuszczają ze zgrzytliwych piekieł
przeźroczystą myśl –
i auto wraca
z lepszej strony życia,
w refleksach dobrej przeszłości,
wypielęgnowane.
Wabi przeszłość rajskich ogrodów,
wieczysta dobroć –
lecz już wspina się kręgosłupem
podejrzane spowolnienie konturu,
przejrzystość uśmiechu...
...rozbite okna sypią miałkim szkliwem,
szorują tuż pod bezsennymi powiekami.
Krótki oddech,
zgniecione topielą płuca –
uśmiechnięta
przytula się.
Znów jest dobrze, jak dawniej.
* * *
Kontur lasu
nie mógłby istnieć inaczej:
stwarzasz go miękkim złożeniem ramion
i roztacza się po niewidzialnym,
nocnym widnokręgu.
* * *
Krystaliczne struktury
zmierzchu i powietrza.
W gasnących negatywach dolin
muskam konie czarne i białe,
grzywy miękko wplecione w mrok,
aksamit chrap – i światła
ciepłe tchnienie –
nie umiem uwierzyć koniom.
Prowadzą w świat nieposiężny,
z egzaltacji chropawie wyfrunę,
z niewiary pejzażu,
z mozaik posadzek i wnętrz –
z żywego ciała zachwytu.
SZCZEGÓŁY JAWY
* * *
Odkrywam przywilej wieku:
wszystko, co ważne –
wydarzyło się już dawno.
* * *
deszczowa aura wlewa się
dużo jasności w powietrzu
niedoścignionej
* * *
W kolejnych pokojach, piętrach,
cezurach czasowych,
czy podprzestrzeniach świadomości –
krążą po gmachu głowy fakty
porozdzielane strużkami pejzażu,
scalone nitką świadomości –
wokół których zapętlił się nurt.
Otacza mnie zgiełk pogruchotanych
kryształów – zatrzymane postaci
wyrwane z rozmów i kontekstu ekranu
chwieją się falując na granicy rozmycia
by wyostrzyć się, znów drgać w ułamkach sekund
w zaśnieżeniu uszkodzonej transmisji.
Wzrok postaci skierowany obok
omija mnie – w izolowanych momentach
wysiłku zrozumienia scen,
czy może odbudowywania struktury –
znów krwawi przestrzeń,
pieką krawędzie pęknięć, strzępy chwil.
*
Twego nadejścia czekam, zmiłowania,
by wtulić się jak dziecko w przystań piersi,
zaprzeczyć oczywistości, w dobroci zatracić się
i ujrzeć z bezpiecznego ukrycia twych ramion,
że co złe – pierzchło, że ukoiłaś świat
odsuwając wniwecz wszelki zły sen.
Ze łzami w oczach patrzysz przejrzyście
i prześwitują przez ciebie
bezlitosne szczegóły jawy.
*
Ślizga się pazur
po powierzchni szkła,
z krawędzi szyby –
w zamkniętą piersi klatkę,
gardła
zawęźloną otchłań.
Uwięzłą resztką wołania
wyzieram spomiędzy t e g o –
zagarniam brzegi,
by w bezgłosie tonąć.
Do przyszłego eksploratora
Zeskanowana z dna Oceanu chwila
zapłonie krótko na ekranach
– Więc, niczym rzymskie,
trwało tu życie
popod Czasem? –
i wybacz, zejdę, wybacz, umknę
w zieloną zapomnienia toń.
*
Zubożoną całość
ułomnego rozumu
rozwlekam zawczasu
po sobie – wykopalisku,
nim dotknie mnie suchy palec
wyboru dysfunkcji.
Literatura
Wyrzucam w ocean świata butelki
prowizorycznie zakorkowane.
Smaruję klejem puste strony druków
gotowych do niedoistnienia.
Na odwróconym grzbiecie skrzydła papier
niedoist –
plama myśli.
Przylepiam piórem
niemożność dokonanej.
Ucieczka w Zimę
Jeszcze trywialne
z psychoszarugi wyczołgiwania.
Jeszcze z boleści.
Jeszcze z niewiary.
W możliwość ucieczki.
W prostotę chwili.
W pogodę dnia.
* * *
W śniegach głębokich
nadmęczonej
duszy przemęczenie.
Uchodzą jedne drogi, trwają inne.
Z autobu szarego klekotu
prowadzą w zapowiedź przemian,
w mroźną powódź słońca.
Spokoju, nadejdź. Oto jak notatki,
jak pamięć ciężką uporządkować trzeba:
płomień. Śmietniki.
Sypnięte na stertę wspomnienia.
I wysokie góry
w oślepiającej powodzi.
Z całych sił.
Z całych okien autobusu.
* * *
Nad dachem wieczoru lodowaty Orion:
przewodnik stada egipskich piramid.
Precesja Ziemi – i lodowata doskonałość
geometrii faraonów.
Jeszcze o staniu nad przepaścią,
wspomnienia z innego życia.
W dole lato. Złoto plaż,
punkty ludzkich sylwetek.
Dystans: znikomość zdarzeń.
Zatracenie. Wielkie odejście.
I plan pierwszy: szczegóły wspinaczki.
Odkruszone ze zbocza kamienie.
Ciężar w palcach. Chwiejna równowaga przewieszki
i z najwyższym przerażeniem – szczyt.
Bezcel: donikąd dalej.
Sinobłękitne przestrzenie.
W palcach kamienie
wysunięte ze zbocza...
Szykując się do skoku myślałem trwożnie –
czy aby na pewno
to tylko sen?
Lśni električka
– zagrzebane w śniegach
koleje losu.
Na końcu toru
twarzą w twarz
z szybą lokomotywy
i konduktorki słowiańską buzią
podziwiam technikę powożenia.
Maszynista czyta przy fajce i kierownicy.
Spokojnie zmienia strony, nazwy stacji –
i docelowe końce pociągu.
*
Tak lekko wniwecz
obrócić kartkę
i cel podróży.
* * *
Słońce oglądało dziś Ziemię z wielu stron.
Na równinach topniały pogody…
Wagonik kolejki
rozpuszczony w łezce oka
wsiąka w monochromatyczną
w opłukaną z życia
ścianę skał.
Taras widokowy, ostry mróz
Ostry wiatr i ból
przemrożonych
na obiektywie paluchów.
Lecz tam –
p r z e s t r z e n i e.
Tam zgoła inny,
odrealniający wręcz skurcz.
Za Hawraniem i Muraniem –
nieskończone odsłony tęsknoty.
W taki dzień,
przeszywająco rozległej widoczności,
wyjątkowo cienka ciągnie się nić
– za wyrwanym
i w niwecz
odfruniętym sercem.
*
Choć to niemożliwe – nieskończoność
sięga także w g ł ą b.
W dzieciństwo. W kosmosy alternatywne.
W kiście zeszłych wakacji.
I w przyszłość
nieujarzmioną,
miażdżącą niedopowiedzeniem.
* * *
Pisanie ma dziś zastępczy cel:
Nie służy podstępnej sztuce,
jakości k o m u n i k a t u –
utrwala jedynie w otępiałej głowie
elementarny fakt: wydarzył się oto
długi i g ł ę b o k i dzień
...a jeszcze trwa.
Zewsząd okruchy dźwięku:
beztroskie, very ludzkie
oniczympieprzycielstwo...
wczesnoeuropejski gwar.
Pod lodowatym Orionem
czeka tam, o kilka stacji stąd,
ścieżka do domu
w śnieżnych czapach żywopłotów,
cichy pokój
i wsenne zapadanie,
gdy po całodziennym wyrębie
pod powiekami
wolniutko
gasnąć będzie światło dnia.
Pielgrzymki
Czy pielgrzymki mogą biec po trasach,
jak samo życie, okrężnych?
Między drogą donikąd, a p i e l g r z y m k ą
istnieje wszak nikłe podobieństwo:
duchowego ubóstwa.
Różnica tkwi w przebłysku:
w ujrzeniu celu.
W zgodzie na codzienne d o k ą d.
We wsłuchiwaniu się
w cicho szepczącą drogę.
W traconym i znów odzyskiwanym
poczuciu prowadzenia.
*
Bilety powrotne w kieszeni. Klucz w wyrobionym
[zamku.
Zapach mydła, chwiejny strop: nowy dom.
Już m ó j: błyskawicznie, nie wiedzieć kiedy narosłe
kręte schody, kruche drzwi. Tradycje i symbole.
Chybotliwy wagonik, wiatr
W długim przęśle
chwiejne zatrzymanie.
Nad abstrakcjami zimy
ambona widoków.
Kulka powietrza
w słonecznym akwarium.
Kołaczą przepalone bezpieczniki.
Trzask i ciemność.
W dole sylwetki narciarzy,
którzy, sądząc po minach,
nie mniej, niż ja mają dość.
Wyczerpany, wracałem –
poprzez momenty negatywnych olśnień:
gdy ze ściany świerków wyskakiwał
mój bliższy i dalszy cień.
...Ściana świerków sunie ukośnie. Na dnie źrenic
czai się nasz nigdy do końca nie uświadomiony lęk.
To dlatego skaczący cień potrąca w duszy
strunę niepokoju –
grożąc wychynięciem, przepełnieniem źrenic.
Dopowiedzeniem niejasnego konturu.
Zachłyśnięciem bezdnią:
nagłą mroczną ostrością.
*
Nowy powiew, obrót głowy –
i ze świerku rozwiał się opalizujący welon.
Omdlał na szorstkiej tkaninie pejzażu…
Wagonik wpłynął weń
niczym w ławicę kryształu –
i zaszumiały szepcząc,
szorując po policzku szyby
mikroskopijne
punkciki zderzeń.
Mlynicka
Trawersem, przez słońca żar
i mróz – iść
do urwiska.
W głębokie śniegi
zapaść.
Dolinę w chwilach bezwietrznych
zalewa gęsta,
promienna cisza.
Są tam odległości
i echa –
wspomnienia
z wewnętrznego Oceanu.
Wieczorami obsesje powrotów.
Powidoków.
Grzęznę w nich
jakąś chorą, uwikłaną stroną
podstępnej natury.
Są wszędzie. Powracają.
Mrzą.
* * *
Czy obcowanie z pięknem może
onieśmielić,
zdumieć, zgłuszyć,
zadziwić, zgasić, zamurować –
? zmiażdżyć ostatnią
kreatywną biedronkę myśli
Na piargach i w szarodrzewiu
Zawróć bieg myśli.
Zgłoś prostą pokorę.
Proch i marność – gdy nad piargami
piętrzy się niebo granitu.
Który przynosisz ukojenie –
zstąp.
Który dajesz rozwagę –
wróć.
Który śpiewałeś mną –
wróć.
Który obmyłeś oczy –
zawsze już płyń.
Przyjmij wdzięczność.
Przyjmij proch.
Zamysł ludzki.
Niedośćuczynienie.
Łaknę Zimy
Do odlotu ogromną siłą
wzywa wezbranych głosów chór.
Wpływam w przestrzenie, dla których brak słów
i beznadziejnie kołuje w powietrzu
bezskrzydły długopis.
Przecież to kocham: kalejdoskop obrazów –
i potężny życia pęd.
Wszechdrzewa życia
wiecznie młody pęd –
załamuje się tafla wzruszeń
i światło pełga na okruchach kryształu.
W mrowiach lusterek
chrzęści nikłość:
co rozsypał człeczyna.
Jest bardzo.
Czy było kiedyś bardziej?
Pewnie było: tępieję przecież
w buncie tkanek
wobec zaniku młodości.
Chwila Poziomu
Zasiadłem przy oknie tuż przed świtem
by przyłapać go wreszcie na gorącym uczynku
n a d c i ą g a n i a.
By zawłaszczyć na zawsze
pierwszy diament nowego dnia.
Lecz… czyż da się?
Zrazu nieuchwytnym fioletem
nasiąkły śniegi między dachami.
Wyblakło niebo: z błękitu
wyprana chusta.
Rozjarzyła się ściana pensjonatu,
zapłonęły szyby,
lecz cień mojego domku
nie dał się przyłapać.
Pojawił się od razu gotowy,
rozpoznawalny, dosłownie znikąd.
Nasycony ciepłą szarością –
po prostu zaistniał.
*
O świcie nieskończenie krótko
trwa Chwila Poziomu:
idealna równoległość słońca i pejzażu.
Na ścianach kontur
przez moment szatańsko prawdziwy
i natychmiast mylny:
Jego W y s o k o ś ć Cień.
*
Dotyczy równin.
Nie dotyczy
wczorajszch wnętrz dolin.
Nie dotyczy wnętrz knajp.
Samotności
obróconej do góry dnem.
C Z A S N I S K I
Rudzieje górski łańcuch
podparty kratownicą trakcji:
świt.
Bledną czerwone gwiazdy,
złowione w sieci drutów
pod kolejowym horyzontem.
Skrzyp śniegu.
Przejście nad torami
celuje w nieistotny punkt szarugi:
zawsze obok.
W poprzek myśli.
Uparcie gdzie indziej.
Wiruje pojedynczy płatek:
odbita w oknie pustka.
Gwiazda lampy,
płatek w szybie: nicość –
moja
i śnieżnego błękitu.
* * *
O zmierzchu dachy i niebo są jednym:
wypraną płaszczyzną tła –
tkaniną niepokoju rozpiętą
na szponiastych dłoniach jabłoni.
*
Z chropawej pustki zimy
wiodą odloty
w szary zmierzch.
Próby odlotów –
gdy ciąży rzeczywistość.
*
Opisz obraz, obwiedź
graficznym konturem słowa.
Dąż ku abstrakcji:
rzeczywistość przetrwa i bez ciebie.
Sięgnie zmierzchu – i ogarnie umysł
niedocieczoną tajemnicą.
*
Lecz gdy schodziłem w dolinę
przesunęła się wraz ze mną
plama słońca.
Sięgnęła w głąb szarugi,
pozwalając oczom
nareszcie wzbić się –
i polecieć
nad zimowym, monobarwnym pejzażem!
Instynkt łowu
Przegląd okna:
niedocieczone
omdlenia pejzaży…
wyziera śnieżycy blada dłoń.
Przezieram z trudem, by sięgnąć blisko,
lub – dłonią pustą –
nieskończenie daleko.
W kurzawie zanikają oczy…
Nigdy nie przeszyję,
nie przeniknę z wzajemnością tej tęsknicy.
Jak ćma od szyby, odbijam się wiecznie
po jednej stronie nieskończoności.
Brnę więc śniegami wzwyż,
choć i w głąb,
wciąż w tym samym
miejscu niewiedzy;
uspokajam oddech.
Z wolna wydycham przeszłość;
celuję w niepokorny,
wietrznie rozwichrzony horyzont.
Celowanie:
zwierzęcy instynkt łowu.
Zwijam plecy w opływ wiatru
i przesuwam kadr kaptura
o nikły kąt.
Z kąta oka
spływa nieruchomo
zamarznięta łza.
* * *
W śnieżnej równinie jaskrawo pełgają,
na przemian płoną i gasną,
suną i zapalają się ściany domów,
biegną do szyb okien –
odkąd dojrzałem Praprzyczynę
nie oderwę już oczu.
Płonie kula, przymglona
idealnie na rozmiar tęczówki.
Napełnia duszę ciepłem pieca.
Miga w rytmie gałęzi, dachów i drzew,
pulsuje między domami
coraz cieplej, niżej…
...lecz nie dopowiada myśli
uciętej piłą dachów miasta.
Trzeba uważać na czystość oczu
gdy szczerym popiołem
przesypuje się ogień nieba.
* * *
Osobowy: stacyjki, rude torowiska…
W dobrą stronę, czuję, toczy się dzień.
W przenikliwym dopołudniu
ostatnie konfetti zapóźnionej zimy.
Tor w skrócie przedniej szyby
wiedzie w proste banały.
Maszynista z nogą na pulpicie
daje sygnał:
na niestrzeżonym przejeździe
zostają głosy i dzwonki, zniżone w Dopplerze.
Z roztopów wyziera tu i tam
rudość toru: zapowiedź lata.
Z gwaru płytkiego –
w krystaliczną samotność.
Panoramą wód –
i dolin północnych
bezludzie mm... napawam się.
Wspominał będę każdą z chwil,
gąszczem szczegółów darł się wstecz
by wracać T U,
gdzie w teraźniejszości oazie
spoczywa leniwa oczywistość...
Choć niezgłębiona:
nigdzie dna
i wraca taflą
odbite spojrzenie.
Skłon cmentarza w Rymanowie
Zostawiłem myślenie
na czas w autobusie.
Lecz myśli uciekają,
życie
nie uchwycone w porę
rozsypuje
się
na wybojach drogi.
Skłon cmentarza w Rymanowie
opada o tyle samo,
o ile wznosi się
omdlewające już słońce.
W cudzie równowagi
wszystkie naraz marmury i granity
zlewają się w jezioro srebra.
Nie sposób utrzymać wzroku
w świetlistej powodzi.
Dobra śmierć
to konsekwencja dobrego życia...
… lecz nieco zaśmiecam pamięć;
spod jawy dworców
przebija ciągle dzień wczorajszy.
Zarazem trwa popołudnie
i w złotej godzinie wokół ławki
płonie tuż za mną cały świat.
Kamienne figury
pokazują mi – i słońcu – plecy,
kryjąc niedocieczone twarze.
Siadam więc plecami do słońca
i jest w tym jakiś niedoskonały sens:
solidaryzuję się ze światem, którego nie ma.
* * *
...Przy życiu trzyma mnie obłok
niespełnionych marzeń:
nie poznanych jeszcze ludzi i miejsc
które czekają na mnie
i które muszę zdobyć, pokonać
pokochać
lub choćby odwiedzić…
Fala smutku.
Nic mnie nigdzie nie trzyma.
Ś l e p y –
b y ł e m w s z ę d z i e.
Ujrzałem niemożność
istotnej podróży.
Fiolety
Skała spełnia marzenia:
po dniu słońca prowadzi
w przenikliwy nurt.
Rzucam się w wir i doganiam
klimakterycznie zgubione okrążenie.
Skwarzy.
Przymyka-m-i oczy.
Krople fioletu...
W chwilach traw –
znów zapadam w jeziorka fioletu.
Niedowład uwagi
zsuwa zbutwiałe
treści –
pod ciepłą warstwę ziół:
w zieloną niepamięć.
* * *
Słońce z pociągu zapadało już w dymy ognisk.
Zniknął Biecz za krzywizną toru.
Perspektywy w kierunkach złota,
magia łąki z tęczami w pajęczynach...
W krajobraz wsiąkł
odbity z dala krzyk.
* * *
Czyś widział kiedy łąkę
tak oddaną ciału,
tak p i e r w s z ą,
tak równą
duszy postrzępionej?
Kryjącą rany przeszłości
powodzią białosukienną –
by w Lot pojąć wstęgę
nad kwiecia Dywanem?
* * *
Wypełniając sumiennie przestrzenie zmierzchu
aż do końca, do przesytu,
do przepojenia, do przepełnienia na wylot –
doznaję uczucia,
które, mimo wszelkiej słabości,
mimo nieuchronnej fałszywości zapisu,
powinno być szczęściem.
*
Pod baldachimem wieczoru
ani jednej nieistotnej chwili.
Wszystkie kolejno niezbędne
w gęstym szkliwie powietrza –
zlewają się w
czas
wypełniony szklistą strukturą
pozwala się rzeźbić,
ujawnia nieskończoność
drzemiącą w najdrobniejszym
odprysku światła.
* * *
Przesypiam dni,
marnuję czas…
Ziemia ma dziś gładkość
i aromat świeżego ciała,
z brzoskwiniową skórką zmierzchu
i aksamitu.
*
Z poszarzałych piwnic
wyciągam skarb,
przecieram rękawem
zakurzoną butlę.
Stare wino: dosko...
… naleję:
w szkarłatną toń
wsiąknie młody szum.
* * *
Z wypalonej pamięci
wygarniam popiół zdarzeń.
Ulotne
wybiegają wysoko –
szoruję rękawem
po zwęglonych skrawkach...
Błysnął diament
bólu i światła –
przeszywająco jaskrawej miłości.