Błogosławiona niepamięci
szarym płaszczem
okryj mych wrogów
których opiece twej cichej
na zawsze polecam
Pamięci moja
bądź jak płaszcza
podbitka krwistoczerwona
odwiana – z niebytu
przywróć skarb
...ludzką
mierzy mnie miarą.
Ach, niezmierzoną –
zmierzyć ją okiem!
Chleba naszego powszedniego...
...odległości od tych, których kocham...
...ukośna jasność.
O cóż prosić?
Mam wszystko
czego pragnę –
trwaj...
Twarz Mirka
Rozmawialiśmy mało i teraz
wymyka mi się Twoje miasto
pochyły wieczór strumienie aut
pamięci zamglone krainy
z wieży katedry resztki rudej łuny
bruki ptaki dachy kamienic
do miejsc minionych loty – tęsknoty
otchłanie szarych panoram
dni nie znane które miały nadejść
zapach rzeki wolniutko bulwarem
już nie umknie mi samotność
ani ja Jej
do syta napoję się Nią
przekleństwo nie chcianej
dziewczyna skubie obrus
siedzę sobie rozmawiam a co
na razie pa hej no nic takiego no pa
telefon policzek okno
światła ludzie na płycie rynku
nowe życie rozpocząć w nowym mieście
powoli bladłyby wspomnienia
lecz zawsze już – jak garb niepamięci
duszę dziurawą z trudem nieść?
Garb – dobrze mi tak
za szybą szron
ulica znika w perspektywie
myśl o nocy ubieram płaszcz
martwe gałęzie drzew
czeluść nocy nadchodzi zewsząd
tafla przeklęty strach
obracają się sensy kruszą kryształy
w ustach szkło nicość nowe dno
na ogromnym czarno-białym zdjęciu
twarz Mirka
tacy byliśmy
cień uśmiechu
delikatna cera chłopięcy wąsik
aseptyczna mgiełka cmentarza
kraina rozstań
peronu ostatnie minuty
i pociąg żywych
gładziutko
mknie
miejsce po Szałasolocie
Mokry dach nieba
nad prostokątem trocin.
To stąd spoglądał Dziadek Niemowa
– może na lepszy świat?
Pewnie nieraz bieda
zazierała do dziadkowych okien,
lecz dziś
przez nie istniejące już ściany
wpada tylko świetlista,
szeroka przeszłość.
W tumanie mgły
chowam płomyk pogodzenia.
Szałasolot
frunie już tam.
Świat według Jurka
Świat jest wciąż nowy, ciągle inny.
To nie ten sam w kółko dziennik telewizyjny.
Każdy z nas jest samotną wyspą.
Lecz wszystkie połączone pod morzem
wyrastają z jednego lądu.
A nawet kto jest wyspą pływającą –
dobija do innej wyspy. Tej stałej.
JA
Lecz życie – czyż nie jest pasmem przyjemności?
Z przyjemnością wstaję rano, przeciągam się...
Z przyjemnością przystępuję do roboty,
wieczorem kończę ją, odpoczywam?
JUREK
I właśnie za to jest kara. Nie za dążenie do szczęścia –
lecz właśnie za wszystkie te p r z y j e m n o s t k i.
Potem człowiek wspomina jak mu było,
a już nie może... to proste. I jest cierpienie.
Czy wiosną tysiąc dziewięćset piętnastego
było tu równie pięknie, jak dziś,
gdy w zapowiedziach pąków
czas nowego życia…?
… i czas umierania.
Na twarzach grudy błota,
na pokoleniu niepamięci szlam,
morderczy bieg, kula –
i ogrom nieba.
Bolesna łaska
oddechu.
Akcja Wisła
Cumulus, niewinny baranek
i grzbiet góry:
dialogi poszarpane.
W skwarnym powietrzu
drgają strzępki rozmów;
trwało tu życie.
W bezludnej dolinie
pokoleniami
ciągnęła się wieś.
Choć dachy chałup
zrosły się już z łąką –
tu i tam martwa chyża
w y n i k a jeszcze
z przygarbionej przestrzeni.
Zdziczały jabłonie:
poskręcane konary
rodzą dziś tylko niepokój.
Na ilu pokoleniach
ciąży wina?
Łąka
w powodzi iskier.
Geometrie –
nici pajęczej: nieważkość. Niemożliwe konstrukcje
w strugach wody. Sitowia. Jar...
...Grawitacja. Tęcze. Na nagim ciele
krople, światła. Wzwyż balans plecaka –
i zmierzchy
oślepiających barw,
to znów wysokich frontów, łagodne.
* * *
Kim byłbym pustkowiach
bez korzeni,
bez przeszłości?
*
Na odludziu,
sam na sam z sumieniem
zwieszam łeb.
Wędrówka
Wędrówka: cóż takiego w Niej,
by porzucać dzień za dniem
przyjaciół światy całe
zaledwie oswojone?
Z nieodmiennym wysiłkiem
patrzę wstecz, w krajobraz
ledwie znajomy
a już rozmyty –
by iść.
Wciąż od nowa
odnajdywać się w drodze.
Pragnąć i nie mieć
– tęsknić więc.
Drogę jak służbę
pełnić – niespełnioną.
W oczywistości przyjaznej
chyli się łodyga –
śladem martwych poprzedniczek
podąża nieskończenie cierpliwie.
żal za minionym
Zalążki żalu
za obecną chwilą
tkwią więc t e r a z
w dookolnej rzeczywistości –
i trwa nieuchronne
zrastanie się –
z czym?
Nic nie wydarzyło się w miejscach
odległych stąd o mniej
niż spojrzenie.
Wynurzam się
w pamięć niedawną,
w Litanię Dobrą; strużkę chwil...
...prostokąt trawy: w rozwinięciu łąka
która nie miała
stać się moją: nie miała boleć.
Kiedy minął graniczny punkt?
Teraz
będzie już Magia.
Wspomnienia i Powroty.
Rytuały.
Poszarpane bebechy.
* * *
Powoli zapominam.
Uwalniam się
z powodzi szczegółów.
Czy chwile godne zapomnienia
wypaliły się już w pamięci?
Tęsknię – i chłonę świat.
Obmywa mnie każdy dzień.
Nie zakorzeniam się w żadnym z miejsc.
Niosę ulotną ciągłość podróży.
Moje kłamstwo jest ze mną
lecz przymykam powieki…
Buduję kruche szczęście
w nurcie powietrza, w pieszczocie łąk.
Od siebie nie umknę.
Resztki ciepła, okruchy lata –
czas podsumowań – i nasycenia.
Napełniam się – i ku tęsknocie
chyli się wielka szala równowagi.
Dolina Cieni
Z resztek lata
opadam wzrokiem…
Nie uwolniłem się
lecz niech trwa.
Ciemność potęgowała lęki,
falowała wielolicym obrazem…
Lecz teraz odbija się w niej tylko
mój szeroki spokój.
Choć tęsknię wzwyż,
gdzie ostatni promień –
zmierzch
wzbiera falą miłości.
O zmierzchu
afirmuję niejasność.
W związkach skutków i przyczyn –
niejasność zmierzchu.
Tafla łąki i morze iskier
…ciepło rupieci i zacisze domu
niosą myśl do przystani...
Choć lilie obaw
pod łagodną tonią.
Jakość życia: gryziony ogórek.
Woda: prostota pragnienia.
Czystość: meander rzeki.
Promyk: psotna radość dotyku.
Od krzewu do drzewa,
od krawędzi do liścia
leśna ścieżynka
bezbrzeżnie
świetlista –
od wstrzemięźliwości
do p o ł o n i n.
Plączą się historie planet
i płonie promyk zmieszany z zielenią.
Krajobraz przesuwa się za profilem
i rzeka śmielej unosi łódeczkę portretu.
– Chrystusie, ale będzie rozpacz...
– S ł u c h a m?
– Wyrwało mi się.
Wielkie Koło
W ciągu niewielu minut
otwiera się i zamyka Wielkie Koło.
Nie mieści się w oczach,
wzrok próżno sięga
w głąb najbliższej przestrzeni
by czepiać się barw powietrza
i solidnych pni
niosących iluzję ratunku –
lecz powierzchnia zjawisk,
nawet zmącona
daremnym wysiłkiem oczu,
zamyka się nieubłaganie.
Z głębi przeszłości wypływa i pęka
ostatni bąbel skłębionych obrazów
i gładka tafla coraz wierniej
odbija pusty,
pochyły horyzont.
Wiersz o spełnionej tęsknocie
Za karę najsprawiedliwszą
i w najsurowszą nagrodę
otrzymasz wszystko,
czego dziś pragniesz.
Lecz – ni mniej ni więcej:
c z e g o
d z i ś
p r a g n i e s z.
To Wolność.
Brak kary
niech cię ostrzeże: masz Ją.
W zamian –
poniesiesz bezsens
dalszej drogi.
Bo cóż potem,
kiedy zdarzyło się już wszystko?
Brzemię tęsknoty
s p e ł n i o n e j.
Piekłem, spóźniony
dopiero ujrzysz Ją.
Pranie, kąpiel, radosne drobiazgi
Z Arystotelesem
zasypiam ufnie w cieniu brzózki
Pośród ludzi
dbam o samotność –
wzrok nisko,
tylko pasemka trawy.
Na kurtynie gór / nieba
gra symboli: czerwony wzywa Księżyc.
Okruch niżej – nikła gwiazda Wierchomli
i odległość dwakroć uporczywa.
Ściele się gwar...
...drogi pokutnej. Oczy w ziemię.
Gdy wschód słońca pełen miłości –
szorstki beton chodnika.
Z wyżyn szczęśliwych patrzę –
a dzień, jak marzenie
lecz cóż w dolinie,
w mroku oczu?
leży sierść.
STACJA Ł. – ostatni taki ziew
Na granicznej stacyjce sznur mundurowych: celnicy, kolejarze, straż graniczna, policjanci – i jedyny podróżny, czyli ja. Pociąg spóźnia się. 25, 35, wreszcie 48 minut – w miarę jak coraz bardziej go nie ma.
Z wolna zaczyna jednak trochę być. Stopniowo zapowiada się. Zawiadowca włącza megafon, lecz rozmyślony ziewa przeciągle – i wzrokiem wskazuje mi odnaleziony pociąg.
Który w tunelu wyje przeraźliwie.
O ciepłym południu drzemie miasteczko.
Rozmawia kilku Romów,
rozwiana szatynka przemyka na rowerze,
a właściciel zamyka odrapany garaż.
Więc tak wygląda życie: tak wyglądało,
zanim wszedłem na tę ulicę.
I gdy miasteczko nie istniało jeszcze,
a tor wił się doń dopiero
pogrążony w pieszczocie zieleni.
Człowiek w tenisówkach,
monada, samotna kometa –
zakrzywia trajektorię
w grawitacji spojrzenia.
– Pane. Prosim te. Kajsti dobri chlop.
Jednou cigaretu. Ne fajczisz...? Prebacz.
Żadna z mijanych sekund
wzięta z osobna – nie może wystarczyć,
jest zbyt wiotka: nie daje schronienia.
Znajdę czas, myślałem wchodząc na plac.
Przed bukszpanowym napisem MEDZILABORCE
stoi w fontannie Andy Warhol
pod abstrakcyjnie z rurek
cieknącym parasolem.
Chudożeliwne kolanka
zwrócił introwertycznie do wewnątrz.
Ogromne okulary kryją słynne,
mętnawe spojrzenie oryginału –
seryjnie powielone w muzeach świata.
Wysoko nad placem płynie cerkiew.
Inny świat –
w którym króluje Bóg jednokrotny,
niepowtarzalny jeszcze.
Andy nie patrzy tam.
Na zawsze skończył z jednokrotnością.
Odszedł, by tworzyć kalki cywilizacji –
i tonąć w nich. Ze środka fontanny
nie widać zresztą innych
oszałamiających perspektyw:
plac, klomb, ulica
biegnąca skosem w bliski świat...
...W daleki patrzy więc – i skopiowany
weń wyrusza.
Parędziesiąt metrów za pociągiem
sunie węzeł przestrzeni: stojąca fala.
Poniżej punktu, w który patrzę,
tor jest wodospadem
rozmytych ikon, szczegółów podłoża.
Powyżej – nieruchomieje w obraz.
W ostatnim skrawku żywego spojrzenia
zachodzi niepokojący cud przemiany:
coraz to nowe szczegóły dosięgają celu
i zastygają
na dnie pamięci
w nieruchomą przeszłość –
przez chwilę zrozumiałą jeszcze,
lecz ostatecznie skrytą
przed dociekliwością o b s e r
w a t o r a t u n e l .
Wieczna j u t r o ś ć;
myślałem o wczorajszych już sprawach.
Lecz myśl na wietrze rozwłóczy się,
gwiżdżą szyny.
Przeraźliwy tunel powraca
wyświetlony wstecz w kinie dnia.
Śnię... smuży pejzaż... Po obiciach siedzeń
lecą ukośnym gałęziospadem
cienie przeszłości i kontury drzew.
Mięknie łuk toru:
struga nierozróżnialnych szczegółów pejzażu
spływa z fotela na podłogę
i pędzi wstecz w migotliwym rytmie
kolejno mijanych wagonów i okien.
Z ostatniego okna
cienie wypadają w pejzaż,
kładą się u swych oczywistych przyczyn
i zastygają w krainie pogodzenia.
* * *
Nad Jasłem kościół
Wizytek Nawiedzenia
Wykres wierności na politurze
wytartej z czerni w jasną rudość;
w prześwietlonym powietrzu
rozwiali się parafianie,
którzy dotknęli ławki na niewiadomej,
liczonej w słojach przestrzeni pokoleń.
Z głębi klauzury niesie się śpiew
zaokrąglony wielokrotnym odbiciem
od sklepień i filarów – w jedną nutę.
Która wyraża wszystko.
Miasto o zmierzchu.
Mieszkał tu Marek, niezrównany gitarzysta.
Ponoć rozpił się i skończył – może dlatego
(że) opuściły go kobiety.
Nie mógłbym zamknąć się w klasztorze.
Nad skłonem muru ściele się koronka gór –
i zawsze już widziałbym Boga tylko tam.
Widok wzdłuż muru – i ponad gwar;
z dystansu zastyga mrowisko...
Tu i tam pełznie pociąg.
Spowolniona odległością strużka aut
ścieka ze wzgórza w melasę wieczoru.
Myśl o nasyceniu. D o s y t.
Czas powrotu.
Lecz póki co –
przesypywać paciorki.
Zanurzać dłonie w stertach szkiełek,
rozpamiętywać – i wciąż na nowo
zagarniać na stertę migotliwe,
rozpierzchające się strumyki zdarzeń,
cząstki przeszłości
w której, zmętniały –
opisuję rzeki stan.
JURA
Dno kontynentu.
Gdy niebo było morzem.
W fali pejzażu
zastygły grzywacz skał.
Chmury nadają ziemi płynność morza –
i wzgórze cofa się w cień.
Synteza przeciwieństw:
zaprzeczenie wszystkiego, co osobno wiem.
Świat rzeczywisty; paradoksalny;
niedocieczony. Trudnouchwytnych głębin.
Dzwon na Anioł rozdzwonił się o czasie astronomicznym:
około 6.30 stygnącego już letniego.
Izolatory linii energetycznej skwierczą cichutko,
a ogromne pasikoniki, tak liliowe,
że aż przeźroczyste –
uzyskują w polu elektrycznym hiperdłuugie,
nerwowe przeloty.
Zniżam twarz. We wszelką stronę wid –
sterczę tu – oczny jak na dłoni:
celuje wemń jedyna droga.
Wącham piasek: bezwonny.
Łaskoczą zdmuchiwane ziarenka.
Wczoraj ruiny, rano skały, teraz pustynia:
piękny skrót historii cywilizacji.
Zwietrzałe
organizmy skał.
Szczeliny nieba
i zrosty rozpadlin.
Między stronice strużką – piach.
I przez szkielety – w zębach piach;
powidoki niskie – bladoczerwone.
Zmienny dystans: amonity,
dno morza. Myśliwi biegnący od jaskiń.
Na płaskowzgórzu znaki kosmitów: elipsy i pętle
o niewinnym, nieco szabropiaskim bieżniku traktorów.
Schodzę z wydmy. Motyw spóźnionej drogi.
Poprzedzają mnie pieszczotliwe lawiny,
osuwa się w niecki zdarzeń mój horyzont.
O ostrym świcie ostry chłód.
Płoną wierzchołki, lecz w lustrach stawów
tonie wciąż zimny, negatywny świat.
Nim słońce rozjaśni duszę lasu –
spod rosy wyjrzy uczucie spóźnienia.
Magiczny moment:
okrążanie źródeł rzeki.
Widok wzdłuż nurtu: odtąd aż do morza
już tylko brody, kładki, rozlewiska…
i wielkie ludzkie mosty.
AFIRMACJA
Uwielbiam wlec się
ledwie żywy
gdy skwar praży ramiona
otarte szelkami plecaka.
Uwielbiam odkrywać na nowo
dzienny krajobraz – pogrążony w świetle nocy.
Z domysłów łun odgadywać rozrzucone wsie
i równinę zalaną m i a s t e m.
Uwielbiam wypływać o zmierzchu
na garbate planety polan
i brodzić w morzach ziół
szemrzących u wysp szałasów.
Uwielbiam patrzeć jak o świcie
rozwija się z opatrunków mgły
uzdrowione z bezsenności i niemarzeń –
ciało Ziemi.
I uwielbiam pomruk miasta,
gdy drzemie w słońcu jak leniwe zwierzę
z zamgloną sierścią parków
i burokanciastą wysypką domów.
Uwielbiam też odchodzić
gdy miasta błękitnieją,
wsie osypują się we wklęsłości dolin,
a dinozaury wzgórz
wyruszają stadami w stronę słońca.
Uwielbiam chwilę podejścia,
gdy sponad trawy nie widać jeszcze nic,
gdy tylko przełęcz rozwarta jak szyja
między karkiem a ramieniem kobiety;
tylko Ziemi najwyższa łagodność.
Choć uwielbiam i moment,
gdy zza przełęczy wyłania się świat;
gdy rozcina myśli brzytwą kolejnego horyzontu,
a odsłonięty przeciwstok
broczy rzeczywistym pejzażem.
I uwielbiam chwilę,
gdy z orbity ściąga mnie światło:
gdy oślepiony
wynurzam twarz ze ściany cienia.
Kolwiek
Dziękczynienie
O czym mówi mi wciąż i co daje,
a ja głuchy – nie umiem brać?
Serdecznych serdeczność,
tkliwych tkliwość...
…wolno koją bezdroża.
Odcienie wysokiej ciszy, ptak –
i zza powietrza, gdzie n i e m y ś l –
miasta.
Szmer życia,
kropki okien,
od panoramy smutki
spóźnione już – i nie tak ważne
dokąd idę.
Kolwiek
– bo i przeszłość za mną
równie wymarzona.